O śmierci, która nad kowalem wisiała

 

 

Kiedyś, w ciepłą, letnią niedzielę,
dziadek wziął koc, kapciuch i fajkę.
- Chodźcie wnuczęta, pod gruszą pościelę,
w cieniu opowiem wam nową bajkę.

Dziadek se usiadł my wokół niego,
z flaszki pociągnął łyk wina tęgi,
aż poczerwieniał od czynu tego,
na szyi wyszły mu sine pręgi.

Potem, znad koca ulżył pośladek,
nabrawszy przy tym trochę wigoru,
nadmierne gazy wypuścił dziadek,
co miały odór siarkowodoru.

Wolno z kapciucha nabił swą fajkę,
zapalił, wciągnął dymu z cybucha
i opowiedział przepiękną bajkę,
która nam wszystkim wpadła do ucha.

W Kamiennej Górze jaskinia była,
ciemna, wilgotna, czernią ziejąca,
trwogę wśród ludzi wielką budziła,
chłodem z niej wiało w letnie gorąca.

Różnie o grocie ludzie gadali…
diabeł w niej siedzi, strzyga, rusałka,
lecz żeby wejść tam i to ustalić,
nie było we wsi takiego śmiałka.

W noce bezgwiezdne, bezksiężycowe,
niosło z jaskini po okolicach
wycia i jęki, stuki jakoweś,
jakby o kamień biły kopyta.

Znalazł się wreszcie odważny, młody,
podszedł do groty, nadstawił ucho
i odkrył, że tam odbywa gody,
kosmaty diabeł z bladą kostuchą.

Długo nie pożył młodzian ciekawy,
bo go dopadła śmiertony kosa,
mógł wszako głupiec, w nie swoje sprawy,
nie wtykać swego wścibskiego nosa.

Tu dziadek chciał nas trochę wystraszyć
i nam powiedział nieco do słuchu,
by nie kusiło nas, by popatrzyć,
co ma we flaszce albo kapciuchu1.

Dziadek zakasłał, pogładził wąsy,
cieplutki podmuch pod sobą poczuł,
dzieci złapały się wnet za nosy,
łzy napłynęły wszystkim do oczu.

Dziadek znów pyknął ze swojej fajki
i z butelczyny gardło przepłukał,
po czym powrócił do swojej bajki,
której z przejęciem każdy z nas słuchał.

Jaka to pora roku była,
dzisiaj dokładnie już nie pamiętam,
kiedy w jaskini śmierć powiła
cztery dorodne, młode diablęta.

Raz diabeł nocą wszedł do jaskini,
zobaczył szpetne swoje bękarty
oraz kostuchę siedzącą przy nich.
- Oj, trza uciekać, to nie są żarty.

I nie wiadomo czy to ze strachu
czy może bardziej z własnej wygody,
podwinął ogon i rachu-ciachu,
uciekł do piekła od swoich młodych.

Młode diablęta żreć dusze chciały,
kostucha będąc troskliwą matką,
gotowa była wyrżnąć świat cały,
aby nakarmić żarłoczne stadko.

Rozbestwiła się śmiertona,
niczym szczury na przednówku
i kosiła jak szalona,
nie było we wsi dnia bez pochówku.

Aż wreszcie kosa się jej stępiła
– Nikogo więcej nią nie usiekę,
co teraz biedna będę robiła,
wszak nie wykarmię ich samym mlekiem.

Gdy głód diablętom zazierał w ślepia,
to taka myśl jej wpadła do głowy:
- Pójdę, by moją kosę wyklepał
swok2 Teofil - kowal miejscowy.

Jak umyślała, do swoka poszła.
– Wyklep mi kosę, zacny kowalu.
On zaś przed kuźnią na krześle się rozsiadł
i mówi do niej – Hola! Pomału!

- Mało ci jeszcze jest nieboszczyków?!
Same sieroty wkoło i wdowy,
dosyć rozpaczy, płaczu i krzyku,
nie klepię kosy i ni ma mowy.

A ona dalej prosi go grzecznie,
ręce błagalnie w niebo unosi.
- W zapłatę swoku będziesz żył wiecznie,
chyba, że sam o śmierć poprosisz.

Może się skuszę - pomyślał kowal,
na łysej głowie poprawił czapkę,
potem do kuźni pomaszerował,
żeby se przynieść młotek i babkę3.

Z drewutni wyniósł wielkie pniocysko,
szczerbatą kosę wziął i pogiętą,
o starą gruszę oparł kosisko,
która do dziś jest zazionięto4.

Bo każdemu, prócz kowala,
co wlazł na gruszę zerwać owoce,
czar na ziemię zejść nie pozwala,
chyba, że kowal odwoła moce.

Zabrał się kowal do kosy klepania,
śmierć nieporadnie wlazła na gruszę.
– Ja jeszcze dzisiaj nie jadłam śniadania,
to chociaż gruszką okrzysić się muszę.

Zeżarła owoc i moc zadziałała,
zadrżała grusza, brzęknęły kości,
oburącz drzewa się przytrzymała,
bo ją ogarnął lęk wysokości.

Zakończył kowal swoją robotę,
dumny był bardzo z jej efektu,
oprawił kosę, rzucił pod płotem,
nie czując do śmierci cienia respektu.

Ta piszczy biedna, pośród gałęzi:
– Zdejmij mnie szybko, muszę do dzieci!
– Jak żeś tam wlazła, to se posiedzisz,
może w jesieni, z liściami zlecisz.

I tak minęło parę miesięcy,
odkąd na gruszy tkwiła śmiertona
i żaden pomór świata nie dręczył,
już zapomnieli ludzie o zgonach.

Aż w listopadzie, chyba w Zaduszki,
spłynęła z nieba poświata złota,
Archanioł wyszedł z niej obok gruszki,
po czym do kuźni drzwi załomotał.

– Otwórz kowalu, proszę ja ciebie,
Pan mnie przysyła tu, w twoje progi,
bo taki problem mamy tam, w niebie,
ludzie przed śmiercią nie czują trwogi.

– Może to ciebie zadziwi swoku,
że są też tacy, co o nią proszą,
ty zaś ją trzymasz tutaj, na krzoku,
a oni cierpień dłużej nie zniosą.

Jak ze swą kosą po wsi szalała,
kosiła wszystkich, sam wiesz jak było,
z diabłem w jaskini romansowała,
to Pana Boga nie obchodziło.

Masz wkład w to dzieło, zaiste duży,
że z głodu zdechły młode diablęta,
lecz nie przeginaj, bo Pan się wkurzy
i cię pokarze, że popamiętasz.

Kostucha będzie już od tej chwili
spełniać jedynie boskie rozkazy
i taką szpetną ją Pan uczyni,
żeby i diabeł nabrał odrazy.

Pogrzebał kowal w kuźni pod progiem,
wydobył stamtąd cztery powrósła,
rozerwał wszystkie, wrzucił na ogień,
w ten oto sposób odczynił gusła.

Uderzył grom, aż w uszach pulsuje,
chociaż nie było chmurki na niebie,
wyszli przed kuźnię, a śmierć masuje
stłuczony zadek, leżąc na glebie.

Migiem z trawnika się poderwała,
szybko chwyciła kosę spod płota
i do kowala pędem zmierzała,
by mu odrąbać łeb przy galotach.

Głuchy huk, z rąk wypadło kosisko,
ptaszki ćwierkały jej wokół głowy,
śmierć osunęła się na klepisko,
Archanioł odłożył kij bejsbolowy.

– Masz kowala mi nie tykać –
rzekł Archanioł oburzony.
– A jak dalej będziesz fikać,
to dostaniesz z drugiej strony.

Dość koszenia bez pamięci,
dosyć twojej samowoli,
od dziś temu łeb ukręcisz,
komu Pan Bóg ci pozwoli.

Śmierć z klepiska się dźwignęła
wciąż masując się po gnatach,
wzięła kosę i czmychnęła,
pewnie gdzieś, na koniec świata.

– Czas do nieba mi z powrotem,
misji koniec absolutny,
wy zasypcie ludzie grotę,
smród padliny tam okrutny.

Od tej pory rzec by można
ironicznie, z lekkim żalem,
powiadają: wisi groźba
nad kimś, jak śmierć nad kowalem.

Dziadek se pierdnął głośno i długo,
aż koc pod dziadkiem fest przyzeliło,
spowite gęstą, cuchnącą smugą
wnuki zasnęły lub je zemdliło.

Dziadek się oparł o pień jabłonki,
pociągnął z flaszki, wytrzepał fajkę.
- Śpijcie tu słodko, moje skowronki,
jutro opowiem wam nową bajkę.

 

Piotr Kołodziej

 

 

  1. Kapciuch - worek z pęcherza świni do przechowywania tytoniu.
  2. Swok - stryj, wujek.
  3. Babka - minikowadełko do klepania kosy.
  4. Zazionąć - rzucić urok.

 

 

........................