Historie codzienne - Apolonia Zięba

 

Apolonia Zięba z synem

 

Pani Apolonia Zięba mieszka w Szynwałdzie. W wolnych chwilach pisze wiersze i opowiadania, fotografuje. Od wielu lat należy do Stowarzyszenia Twórczego - Tarnowska Grupa Literacka ''Jaskółka'', gdzie zadebiutowała w Almanachu pt. "Wniebogłosy". Niektóre jej wiersze ukazały się drukiem również w prasie lokalnej. Obecnie jest na emeryturze, spędza czas z rodziną i wnukami.

 

Poniżej publikujemy kilka opowiadań, w których autorka wspomnina różne historie z życia mieszkańców Szynwałdu.

 


Jak moja babcia wychodziła za mąż

Jak na pierwszą połowę maja, to popołudnie było wyjątkowo ciepłe. Zosia pośrodku łanu pszenicy wyglądała jak zjawisko z nie tego świata. W jasnych szatkach, z czarnym, długim warkoczem, zawzięcie darła zielsko, czyli oset. W tych czasach nikt nie mógł sobie z nim poradzić, tylko palce. Do wieczora miała skończyć, więc nie bacząc na pokłute ręce, rzadko kiedy się prostowała. Nie wiem jak to było, ale jednak udało się jej podnieść wzrok ponad zmęczenie, zobaczyła dwóch mężczyzn. W jednym z nich poznała ojca, drugi galantnie ubrany, starszy pan pod wąsem, był Zosi zupełnie nieznany.

- Zośka, zostaw tę robotę i chodź tu na chwilkę - usłyszała głos ojca. Nieznajomy obrzucił dziewczynę taksującym spojrzeniem, a ojciec nadal przemawiał do dziewczyny w te słowa:

- Widzisz tego chłopa? Przypatrz się mu dobrze, co byś go jutro pod kościołem poznała. Tam będzie na ciebie czekał i pójdziecie dać na zapowiedzi, to będzie twój chłop. Teraz idź do pielenia.

Słońce nisko, a pszenicy jeszcze spory szmat. Zosia cichutko pochlipując, tym razem rwała co popadnie, czyli pszenicę też. Tylko w ten sposób mogła zaakcentować swoją rozpacz.

Tego wieczora, mimo płaczu córki i matki, ojciec uznał, chodząc po izbie w te i nazad, że lepszej partii dla swojej córki to on w całej okolicy nie widzi. Że starszy i wdowiec z dwoma córkami z pierwszego małżeństwa, żadna ujma. Za to chłop światły, wiejskim pisarzem nazywany, podania ludziom do urzędów pisuje, listy do Ameryki... Na ciesielce się zna, trumny umie robić. Że na gwałt kobiety potrzebuje.

Drugiego dnia skoro świt Zosia wyruszyła pod kościół. Nie jestem pewna, ale chyba swojego chłopa poznała po wąsach, skoro urodziła mu aż dwanaściorga dzieci. W każdym razie poszli na plebanię i w przeciągu jednego miesiąca zostali mężem i żoną. Po weselu mąż furmanką przyjechał (chyba to ironiczne) po żonę i wiano. Po weselu? Wydawało się mi, że powinno to być przed... Niestety czasy Zawiszów i innych rycerzy dawno minęły... Ojcowie szatki córki spakowali do drewnianej skrzyni, z obórki wyprowadzili krówkę, przytroczyli do wozu i tak moja babcia Zosia wyruszyła w nowe życie. Urodziła dziadziowi Kasprowi dwanaścioro dzieci, dwunastym najmłodszym dzieckiem była moja mama.

Wybaczcie, jest to opowieść o miłości niezwykłej. Dożyli późnego wieku i we dwoje. No cóż, Ona była, ale o Niej nie mówiono. Po prostu uznała, że tak musi być i była z tym pogodzona. Być może więcej mogłaby mówić w czasie dzisiejszym, gdy kobietom stwarza się szanse, choć mi smutno, że pismo typu ''Wysokie obcasy'', są jedynie załącznikiem do ''Gazety Wyborczej''. Były czasy, że samodzielnym... Mam nadzieję, że moja babcia upomni się o prawa dla kobiet, poza obowiązkiem rodzenia dzieci...


 


Co dwie głowy, to nie jedna

Noc z dwudziestego szóstego na dwudziestego siódmego marca była wyjątkowo ciemna i wietrzna. Pod nogami chlupotały zimne kałuże wody i śniegu, żadnych oznak wiosny. Przyszły ojciec gnał na oślep byle szybciej po babkę Pietrysię, która odbierała porody po okolicznych wsiach. Była to jedyna babka, wiekowa i niezwyczajna. To ona parła przodem, co chwilę rzucając przez ramię:

- Głospodorzu! A nie zostawojcie w tyle. A włody toście uwarzyły tyle co trza?

Ojciec przerażony, bo w uszach świdrował mu krzyk rodzącej żony, chętnie zakopał by się pod ziemię, by nie iść dalej, gdyby Pietrysia nie wywinęła kozła.

- O Jezusicku. Co za dupa chłop! A ciągnij ze mnie z ty ziemi! A prędzy! Nie wiadomło, co tam z wasom.

Zmęczeni i utytłani przyszli na czas, bo rodząca oprócz tego, że krzyczała wniebogłosy, to Pietrysia po zbadaniu orzekła:

- Jesce tak wartko nie bedzie, bło to pirse rodzenie i tam jesce nic nie widać.

Spokojnie uwarzyła wody, przygotowała czyste, choć mocno sfatygowane prześcieradła, a ojcu nakazała przyciąć knot u lampy, bo światła mało, a dymu i smrodu do krejsa, co znaczyło - dużo.

- Mateńko Tuchowsko! Róbcie co ze mną, bło chyba umirom - dało się słyszeć z izdebki.

- A cichojcie głosposiu, cichojcie - pocieszała Pietrysia.

Rodząca raz milkła, to znowu zanosiła się nieludzkim skowytem, a przyszły ojciec wreszcie odważył się i stanowczo powiedział:

- A radź ze babo co, bło przysięgom, ze jak się co stanie, to łeb ukręcę.

Pietrysia jakby nie słyszała. Gadając coś do samej siebie poszła do izdebki, a ojciec za nią.

- A Pietrysia to tak wiedzą cy to bedzie syn cy córka? - odważył się zapytać.

- A wiem! Pewnie ze wiem. Jak bedzie marchewka i dwa łorzeski, to bedzie synek, a jak sikulycka, to dziurawy Włojtek.

Rodzenie przeciągało się, a Pietrysia co zbadała rodzącą, mruczała pod nosem:

- Łoj! Wielkie być musi, wielkie Głospodorzu, a nalyjcie mi ta z pół kwaterki, tak dlo kurasiu i na ręce, zeby jakie paskudztwło w nie nie wlazło.

- O nie dej Błoże! Lepi naleję kwaterkę - zawyrokował ojciec.

Babka wypiła duszkiem, parę kropel wtarła w ręce, a rodząca słabym już głosem prosiła o zlitowanie. Pietrysia uznała, że czas na rodzenie.

- Głospodorzu, no to do robłoty! Ściągejcie łobrazy święte, nojlepi z Matkom Błoskom, na brzuch trza kłaś.

Żeby było lepiej, ojciec ściągnął wszystkie. Obrazy były ciężkie, w drewnianych ramach, co niektóry i pół ściany zajmował. Babka wszystkie położyła na brzuch nie mającej siły protestować rodzącej, ugniatając je rytmicznie swoimi rękami.

"Pod Twoją obronę uciekamy się" - na klęczkach żarliwie i głośno modlił się ojciec, który pierwszy zobaczył córkę.

Matka zmęczona, ale bardzo szczęśliwa, na nic nie zwracając uwagi, tuliła dziecinę z głową jak szpic na czubek choinki. A Pietrysia wystraszonego ojca przyprowadzała do porządku.

- A co tak stoicie jak by wos kto wymiśkłowoł. Zrobi się co trza. Dawojcie niecułki to sie wychlasto, a i głowę sie tyz naprawi.

Kiedy dziecko wykąpane i skrępowane jak mumia poleżało chwilę przy matce, Pietrysia wzięła się za naprawianie.

- O! Tu z góry sie troseckę przyplascy to nalezie na błocki. Łowinie sie zeby tak złostało i gówecka bedzie jak korpiułek.

Gadając sama do siebie, sprawnie zaczęła formować głowę dziewczynki, jakby była z plasteliny. Na nic zdały się protesty matki i ojca, Pietrysia ryknęła:

- A nie fłorykujcie na mnie skurcybyki jedne, a przecie jo ji drugi dziurki w dupce nie zrobiuła, a ino główeckę jak talala.

To prawda. Dziś mam całkiem zgrabną głowę. Chciałabym mieć dwie, choćby i za sprawą świętych, bo jak mawiają - co dwie głowy, to nie jedna.

Opowiadanie oparte jest na faktach, które przekazali mi moi rodzice. Opublikowane zostało w almanachu pt. Wniebogłosy. Stowarzyszenie Twórcze Tarnowska Grupa Literacka "Jaskółka", Tarnów 2003.


 


Odwiedziny i oględziny

Do tygodnia czasu od porodu, w domu każdej podopiecznej, królowała babka Pietrysia. Przychodziła na kilka godzin dziennie, kąpała dziecko, przewijała, przystawiała do piersi, a przy okazji przestawiała po kątach domowników. W sposób szczególny pędziła do obowiązków młodych ojców, bo jak powiadała: - Chłopa trza gnać, zeby wiedzioł co znacy być łojcem.

Pietrysia była osobą samotną, niezamężną, bezdzietną, mimo tego posiadała sporo zdrowej wiedzy na temat życia w rodzinie. W czasie tygodniowego posługiwania przy położnicy i noworodku, babka nie żywiła się w swoim domu. Jadła tam gdzie akurat przebywała i musiało to być jedzenie solidne, czyli obiadek w porę, najlepiej z kuraka, bo to i położnica musi się dobrze odżywiać, a i ona sama nie będzie tyrać o suchym pysku. Szczęściem wielkim było, jeśli w takim domu była dorosła kobieta, bo jeśli takowej nie było, gotowanie obiadku zlecała ojcu noworodka i wcale jej nie obchodziło jak sobie z tym poradzi. Mój tato, zdaniem Pietrysi, spisał się znakomicie. Podobno, nie przeszkadzały jej pływające po rosołku drobne, kurze piórka, podobno, zjadała co do joty, a umiejętności kulinarne mojego ojca wychwalała pod niebiosa, i ni z pieprzu ni z papryki, zamówiła sobie kolejny poród.

Plotka o tym, że Tomkowa Stefa urodziła dziewczynkę z dziwną głową, obiegła wieś lotem błyskawicy. Niektórzy nawet twierdzili, że dziecko posiada dwie głowy. Brat mojego ojca, czyli mój stryjek, chodził do dziewczyny, której dom nazywano największą wylęgarnią plotek z całej wsi. To w tym domu debatowano, jakiego by tu użyć podstępu, aby na własne oczy zobaczyć dwugłowe maleństwo. Ale póki w domu przebywała Pietrysia, było to niemożliwe. Babka nie pozwalała na odwiedziny nawet najbliższej rodzinie, twierdząc, że matce należy się spokój i czas na przyjście do siły, a dziecko i tak nie ucieknie, a jeszcze jakieś niedobre oczy źle popatrzą i się rozchorować może. Nikt przeciwko takim obostrzeniom nie protestował, albowiem Pietrysia pod tym względem była Alfą i Omegą.

Nadszedł czas odwiedzin i oględzin. Moje ciocie mnie chwaliły, niańczyły, z czego moi rodzice byli bardzo zadowoleni, bo też żadna z nich nie dostrzegła nic niepokojącego w wyglądzie mojej główki. Tylko jedna z cioć mojego ojca zachowała się nader nieprzyzwoicie. Już od progu rzekła:

- Stefa, no pokaż że tę małą. Podobno urodziłaś bardzo brzydkie dziecko.

Mój ojciec nie zdzierżył. Wcisnął ciotce prezent w postaci kilograma cukru z powrotem do torby, wziął ją za spód i wyniósł z domu.

Szkoda, że z moich narodzin nie mogli się cieszyć jedni i drudzy dziadkowie. Odeszli zanim przyszłam na świat.

Potem już było normalnie... Po prostu rosłam...


 


Apolonia - moje imię

Jeszcze przed urodzeniem, mama wybrała mi imię - Alina. Czy wiedziała, że jej pierworodnym dzieckiem będzie córka? Oczywiście, że nie wiedziała. Wtedy o badaniu USG, nawet wróble nie ćwierkały. Po prostu chciała mieć Alinę, Alusię, Lusię, i Bóg dał córkę.

Ponieważ w tych czasach umieralność noworodków była bardzo duża, dlatego już w siódmym dniu życia, chrzestni na piechotę ponieśli mnie do kościoła. Śp. ksiądz Piotr, usłyszawszy jak ma mnie ochrzcić, stwierdził, że takiej świętej w swoich zbiorach nie posiada i wybór innego imienia zlecił moim chrzestnym. Myślę, że przerażenie tych biedaków zmiękczyło serce kapłana, bo postanowił sam wybrać imię. Po kolejnej weryfikacji świętych, ochrzcił mnie - Apolonia, tłumacząc, ileż to zalet posiada moja patronka - Apolonia - męczennica za wiarę - patronka od bólu zębów.

Podobno, całą powrotną drogę chrzestni powtarzali: Apolonia, Apolonia, a w rezultacie zapamiętali tylko tyle, że dziecko ochrzczone, ale inaczej. I mama za żadne skarby nic więcej z nich nie wydusiła. Pod koniec pierwszego roku mojego życia, do naszego domu zawitał listonosz, z wezwaniem do szczepienia przeciw durowi brzusznemu. Na karteluszku oprócz Apoloni wszystko się zgadzało, więc chcąc nie chcąc, mama wezwanie przyjęła.

Drodzy czytelnicy, muszę wam napisać, że śp. ksiądz Piotr miał dziwny zwyczaj piętnowania dzieci z nieprawego łoża, paskudnymi, jak mu się wówczas wydawało, imionami. Tym sposobem w naszej parafii, gdzie królowały Zosie, Marysie, Jany, Józefowie, byli też: Apolinary, Klara, Maciek i ja. Że się poczęłam z prawego łoża, moja mama złożyła wizytę na plebanii i w wielkim wzburzeniu wygarnęła księdzu to i owo. Dla niej byłam Lusią, i tak już zostało.

Tyle z opowiadań mojej mamy. Jak sobie radziłam z Apolonią w dalszym życiu, opiszę innym razem.


 


Pierwsze kadry obrazów i zdarzeń

Pamiętam sad, dziewczynkę w czerwonej sukience, matczyne rozłożone ręce i słowa - ''chodź aniołeczku, chodź'' - pamiętam pierwszy krok... Z okazji ukończenia pierwszego roczku życia, i postawienia przeze mnie pierwszych kroków, mama ugotowała mi papkę na mleku z mąki pszennej z żaren. Podobno nie mogłam się najeść torciku urodzinowego.
Pamiętam kilka wizyt niemieckich żołdaków w naszym domu, a szczególnie jedną z nich. Na podwórku krzyczało ptactwo domowe, szczekały psy nasze i sąsiedzkie, to właśnie wtedy zobaczyłam, że do naszej obory pakuje się banda niemieckich zbirów. Miałam dobry punkt obserwacyjny, ponieważ nieco wcześniej mama posadziła mnie na stole, na wprost okna wychodzącego na budynki gospodarcze.

Widziałam, jak złodzieje wyprowadzają ze stajni młodą, urodziwą klacz mojego taty. I choć tato oferował im wybór innego z dwu pozostałych koni, to te zarazy uparły się na klacz, która jeszcze nigdy nie chodziła w zaprzęgu. Gdy już było wiadomo, że naszej klaczki żadne prośby ni tłumaczenia nie uratują, moja mama zaczęła mnie mocno szczypać po pupie, a ja po prostu krzyczałam z bólu, jak by mnie kto ze skóry obdzierał. Nie mogłam pojąć, co kochana mama ze mną wyprawia, dlaczego zadaje mi taki ból, tak bez konkretnej przyczyny?

Krzyczałam coraz głośniej, aż jeden z Niemców zwrócił uwagę na małą, siedzącą w oknie i wrzeszczącą ile sił w płucach. Zauważył też moją mamę i chyba pojął, o co jej tak naprawdę chodziło. Wściekł się do tego stopnia, że zdjął karabin z ramienia i wycelował prosto w okno. Nie strzelił, ale mojej mamie wystarczyło. Ze strachu schowała mnie do szafy na ubrania, a wcześniej myślała, że mój płacz zmiękczy serca żołdaków, a ci zostawią klaczkę, zabierając starszego konia.

U nas zabrali klacz, u sąsiada wóz, i pojechali na Berlin!


 


Stop muzyka, Bronka biją!

Jest lato. Meble wyniesione na podwórko, bieli się ściany wapnem, kobiety z koszami jajek, serów i masła idą jedna za drugą, wujek podjeżdża furą z kilkoma beczkami piwa. Najstarsza z moich kuzynek za kilka dni wychodzi za mąż. Różnica wieku miedzy mną, a nią ogromna, co mi nie przeszkadza w pilnej obserwacji wszystkich poczynań i radości z tego weseliska. Tym bardziej, że owe weselisko ma tańcować w naszym domu, bo to i kuchnia u nas niczym boisko sportowe, bo nasze domy oddalone są o parę kroków i w końcu jesteśmy najbliższą rodziną.

Marynia i Stachu, choć w pożyczanych ubraniach - wyglądali prześlicznie. Moja sukieneczka też była niczego sobie. Białe kwiatuszki na czerwonym tle, a dołem marszczone falbaneczki, dla małej dziewczynki to istne cudo.

Większym problem było dla mnie to, w którym domu mam przebywać, bo tam jedzenie, a tu muzyka i tańce? I tak ganiałam tam i z powrotem, aż pod wieczór padłam jak mucha. Mama ulokowała mnie w izdebce i smacznie spałam... Głośne dum, dum bębna (perkusji), ani skoczne melodie poleczek, były niczym w porównaniu z całotygodniowym utytłaniem się, bądź co bądź, jeszcze małej dziewczynki.

Przyjęcia weselne i różne zdarzenia z tego okresu czasu, bardzo różnią się od dzisiejszych. Sami o tym wiecie, to też nie będę was zanudzać szczegółowym opisem. Napiszę tylko o jednym, niezbyt ciekawym zwyczaju. Wtedy, jeśli ktoś komuś nie ożenił kosy pod żebra, lub nie rozpłatał łba orczykiem od wozu, wesele należało do nieudanych. Takie zdarzenia były na porządku dziennym, a ludziska bili się po weselach dla tradycji. Tak myślę....

Wesele Maryni też nie obyło się bez bójki, a podobno sprowokował ją Bronek, choć zdaniem mojego taty, sprawcą był zupełnie kto inny. Brontaś, jąkała, pofyrtaniec, to najczęstsze przezwiska, jakimi częstowano naszego, dalszego sąsiada Bronka. Siedemnastoletni chłopak był synem starego kowala. Starego, bo kuźnię i fach po ojcu, dawno przejęli starsi synowie, tylko Bronka w żaden sposób nie dało się do kuźni zapędzić. Wolał chodzić za pługiem u sąsiada, lub opowiadać bajeczki dzieciom z sąsiedztwa. W Jego bajkach zawsze występowały egzotyczne zwierzątka, i wszystkie bajki dobrze się kończyły. Bronek był lubiany przez dorosłych, a dzieciarnia wprost przepadała za nim. Nikt nie wiedział, skąd u młodego, wiejskiego chłopaka tyle wiadomości, prawie na każdy temat. Moja mama mówiła, że z Bronka będą kiedyś ludzie, że zostanie wielkim podróżnikiem, człowiekiem uczonym, a to, że go do szkół nie posłano o niczym nie świadczy, bo ino patrzeć jak Bronek w świat wyfrunie i jeszcze o nim usłyszymy.

Obudził mnie głośny krzyk na naszym podwórku. W kuchni dalej grano i tańczono, ale za chwilę wszedł tato i gromkim głosem nakazał: - Stop muzyka, Bronka biją!

Muzykusy (w sumie dwóch) pozbierali instrumenty i po prostu uciekli. Krzyki na podwórku nie ustawały, było już ciemno, nie wiadomo było, kto kogo bije, kto się broni, czy są zabici. Z opowiadań taty wiem, że Bronka mocno poturbowano, a tylko dlatego, że się odważył stanąć w obronie brata. Jednak nie na tyle mocno, by nie mógł opowiadać ślicznych bajek wystraszonej dziewczynce do późnych godzin nocnych.

Po jakimś czasie, Bronek rzeczywiście pofrunął w świat. Pojechał budować Nową Hutę i tam zginął przygnieciony ciężkim sprzętem budowlanym. Przywieźli go w kilku blaszanych skrzyniach, nawet najbliższej rodzinie nie pokazali!

Umarł Bronek, ale nie wszystek. W mojej pamięci pozostanie na zawsze...


 


Zależność wspomnień od obrazów - istnieje?

Wczoraj, moją okolicę nawiedziła słoneczna pogoda, w związku z czym, wybrałam się na dawne szlaki, a konkretnie, zapragnęłam przejść się drogą na skróty, którą przemierzałam przez cały okres uczęszczania do szkoły podstawowej.

Droga, tzw. Stary Gościniec, wtedy była uklepaną, przeplataną różnej wielkości kamieniami, dość szeroką drogą, wijącą się miedzy łąkami, łanami zbóż, między małymi zagajnikami. Po jednej lub po drugiej stronie owej drogi, można było zobaczyć kilka przycupniętych domostw, najczęściej drewnianych, z dachami pokrytymi strzechą. Obok chatek, można było zobaczyć ogródki - takie swojskie, z kwiatami wylewającymi się poza płoty. Na łąkach, można było zobaczyć pasące się krówki, koniki, owce, kozy, i pastuszków pilnujących swojego dobytku.

Wracając ze szkoły, można było usiąść pośrodku łąki, uwić wianek, założyć go na głowę i tak wystrojoną wrócić do domu, spóźniając się nieco, za co rodzice czasem łajali, ale to było niczym, w porównaniu z przyjemnością obcowania z przyrodą. Zimą, można było odbijać orły na śniegu, a idąc do szkoły następnego dnia, rozpoznawać swojego ptaka, o ile go śnieg nocą nie przyprószył.

Maszerowałam drogą asfaltową, szukając dawnych obrazów. Wierzb na zakręcie drogi, (zwanych przez nas ''wirzbecki''), które ścięto, a w ich miejscu postawiono stwór cywilizacji - słup wysokiego napięcia. Źródełko, które nie jeden raz ratowało dzieciaki smaczną i krystalicznie czystą wodą, samo zakopało się pod ziemię, bowiem było usytuowane, tuż obok wierzb.

Domów po jednej i drugiej stronie drogi, narosło jak grzybów po deszczu, a co jeden, to na większy połysk wysztafirowany. Dawne ogródki kwiatowe, zastąpiły kamienne donice, a zieloność przydomowych podwórek, przydeptano wymyślnym kamieniem. Płoty, zastąpiły ogrodzenia bogate, a dawne wrota (wrótka), bramki z domofonami i innym, modnym ustrojstwem. Nawet ludzie się pozmieniali, bo tak dziwnie przemykają się pomiędzy tymi specjałami, nie dostrzegając sąsiadów. Tylko psy szczekają jak dawniej, choć mieszkają jak paniska...

Wracając, zastanawiałam się, na ile są ważne obrazy, by przetrwały wspomnienia.


 


Parę akapitów z mojej powieści biograficznej

Najbliższą niedzielę postanowiłam spędzić inaczej. Po prostu na włóczędze po moim lesie. Nie miałam ochoty spotykać ludzi. Tam widać jak na dłoni każde przemijanie. Odchodzi jedno życie, przychodzi następne. Mało tego - widać zgodę na taki stan rzeczy. Od żadnego drzewa nie śmierdzi alkoholem, czasem po dróżce śródleśnej przejdzie matka z wózkiem, jakby chciała aby jej maleństwo oddychało wyłącznie lasem. Może zobaczę i tu mojego znajomego, który nigdy nie chodzi przez wieś, lecz wyłącznie między zagajnikami a może spełnię jedno z moich marzeń i w końcu przyrosnę do pniaka?

Było zimno, ale ja nie czułam chłodu. Ubrałam ciepły polar, na głowę zarzuciłem kaptur. Po drodze spotkałam Antoniego. Był trochę ''pod wpływem'', ale nie na tyle, by nie można było z nim po ludzku porozmawiać. W końcu sobie poszedł, a ja oddałam się całkowitej degustacji lasu.

Tutaj (w lesie) zawsze czułam się wolna. Nikt mi nie dyktował warunków - czym mam pisać : długopisem, ołówkiem, czy piórem. Tutaj nie padało ani jedno słowo, najwyżej nieokreślony dźwięk wydawała spadająca gałąź czy kolejna szyszka. Tutaj wyżywał się wiatr, łamiąc czubki sosen lub nawet pnie. Widać było bezwzględność natury, płożące się po ziemi nagie korzenie, które jakimś cudem utrzymują drzewa w pozycji pionowej w piaszczystym terenie. Tutaj czuję, że mnie nie ma lub za chwilę nie będzie, że mogę w jakiś sposób oddalić nieuchronne, czyli smród gnuśnienia, może nawet uciec od niego na tyle daleko, że nigdy nie podniosę rękawicy od głupoty i zaniechania. A przecież widzę to u wszystkich, którzy wychodzą z domów tylko dlatego, żeby donieść drewna do pieca....

W miejscu, do którego wstąpiłam, dostrzegłam, że las jest tu niezmienny. Jego poszycie, jak dawniej, pokrywały tylko mchy i borówka brusznica (czemu miejscowi nadali jej przydomek ''kogucina''?) To niezwykłe. Pamiętam miejsca, gdzie Królowa Jeżyna już dawno przepadła, a może nie jest tak wieczna jak mchy? W każdym razie nasi przodkowie na mchu jadali...

Obok stało kilka domów. Zbudowali je nowobogaccy. Postawili tu swoje wille za pieniądze z Europy. To nikt z miejscowych. Myślę, że w chwili obecnej połowa mieszkańców tej wsi, nie ma nic wspólnego z moim, dość typowym dzieciństwem. Dla tych ludzi historia była sprzymierzeńcem. Oni po prostu kontynuują większe dokonania swoich rodzin, choć być może to tylko pozory. Wille to nie wszystko...

Przynajmniej z tej strony lasu, już na wjeździe, stoi krzyż. Ustawiono go na solidnym fundamencie. Może przypominać, że każde drzewo jest krzyżem, albo budowniczy miał inne, nieznane mi intencje. Dla mnie jednak jak i drzewo dźwiga swój bardzo długi czas, może tylko nie uginając się pod naporem śniegu, łamiąc, gdy zbyt mocny wiatr zawieje. Nie wiem, kto ten krzyż postawił, wiem, że ma co najmniej pół wieku, bo pamiętam go od dzieciństwa. Zmieniają się pokolenia, a mimo tego ciągle obok niego palą się znicze. W czerwonym szkle, w kolorze cegły, na której stoi krzyż...

Las jest moją obsesją. Mogłabym o nim w nieskończoność, jak nieskończenie jest wielki. Tak wielki, że jego gałęziami nikt się nie zajmuje, bo pni i konarów ludziom wystarczy. Jeżeli nie mam się gdzie schować i poszukać sposobu na wyciszenie - wybieram las...


 


Kołodziejówka w czasie i w przestrzeni

z ojca na syna nazwiskiem pieczętowana spuścizna

troczyła lejcami kolejne ramiona

witała je z pianiem koguta

nie zwalniała ich skwarnym południem

uznojone żegnała wschodzącym księżycem

zimą odmierzała czas łomotem cepów

i furkotem młynków odsiewających ziarno od plewy

ziemia mruczała z zadowolenia

a dziś? - spoziera na las rąk nieskalanych i ugory

pszenicznym łanem pachniesz mi jeszcze... Kołodziejówko!


 

 

........................