Uciekinierka - wspomnienia Wojciecha Dziurawca

 

Wojciech Dziurawiec na zdjęciu wykonanym w 1941 r. do dokumentu tożsamości w Baudienstcie

 

Wspomnienia Wojciecha Dziurawca (syna Wojciecha Dziurawca i Janiny Dziurawiec ''Kapitanki'') z czasu II wojny światowej, spisane własnoręcznie w zeszycie w kratkę, latem i jesienią 2011 r.

Dla mnie wojna światowa zaczęła się tak.

Mamusia urządziła młócenie zboża na św. Bartłomieja, to jest 24 sierpnia, tak jak i w poprzednie lata. Młocka była ręczna, maszyną korbową. Do tego było potrzeba 12 ludzi, ośmioro do kręcenia korbą na zmianę 4 na 4. Reszta ludzi do podawania snopków, wkładania do maszyny, odbierania słomy, wiązania wiązek. Wszystko przebiegało normalnie.

Około południa przyszedł goniec z gminy i zgłosił, że wszyscy mężczyźni w wieku poborowym mają natychmiast stawić się w swoich jednostkach wojskowych. Tak ogłoszono mobilizację. Kilkoro ludzi zostawiło robotę i poszli do Tarnowa. Reszta ludzi z biedą dokończyła młócenie. Nastrój zrobił się ponury.

Dwudziestego ósmego sierpnia przyszła wiadomość, że stacja kolejowa w Tarnowie została wysadzona w powietrze, dokładnie to zachodnie skrzydło gdzie mieściła się przechowalnia bagażu. W nocy z 27 na 28 sierpnia przyjechał z Krakowa pociągiem pośpiesznym do Lwowa elegancki pan w pumpach, modnych w tym czasie i w przechowalni nadał walizkę na przechowanie; sam taksówką pojechał do miasta, gdzie wysiadł, nie wiadomo. Rano około dziewiątej miał przyjechać transport wojska ze wschodu. Pociąg, którym jechało wojsko opóźnił się kilka minut. Tymczasem, dokładnie kiedy żołnierze mieli wysiadać, nastąpił wybuch i budynek wyleciał w powietrze. Na szczęście pociąg stał przed stacją i nikt nie ucierpiał, tylko kilku kolejarzy, którzy byli w pobliżu.

1 września Mamusia rano pojechała do Tarnowa po pieniądze dla nauczycieli i po zakupy prowiantu na cały miesiąc. Jak zwykle wypisała zamówienia do sklepów, podała w sklepach. Tymczasem Niemcy zrobili bombardowanie Tarnowa. Kilka samolotów nadleciało i zrzucili bomby, spadły w parku przy dworcu, przy ulicy do dworca. Mamusia pozbierała zamówione towary, to jest od Hani w Rynku, od Marysi przy placu Kazimierza i kilka jeszcze innych i prędziutko zaraz po południu pojechała do domu.

To już była wojna, bez żadnego wypowiedzenia. W radiu były komunikaty tego rodzaju: ''Nadchodzi (numer), nadchodzi, przeszedł'' chwila ciszy i znowu taki sam komunikat. Polskie radio milczało, tylko te ogłupiające komunikaty, prawdopodobnie radiostacja w Raszynie została zniszczona. Komunikaty nadawali Niemcy, z Gliwic, aby ogłupić Polaków.

Zaczęli nadchodzić uciekinierzy ze Śląska z ponurymi wiadomościami. Przychodzili do studni pić wodę i opowiadali co się na Śląsku dzieje. Przychodzili z bydłem, psami, kotami, ptakami w klatce, jedna starsza pani niosła dwie doniczki z kaktusami jako cały majątek. Ludzie nadchodzili polami, tak wprost na azymut, nie za drogami, tylko na wschód. Widać było w ich oczach strach. Czasem w radiu (detektor na słuchawki i kryształek) był nadawany komunikat i nawoływanie, żeby ludzie uciekali przed Niemcami bo się dzieją straszne rzeczy. Wszystko po to aby wywołać panikę, żeby drogi były zapchane i nieprzejezdne. Po takich komunikatach wszyscy uciekali na wschód.

Ósmego września, wieczorem, przyszedł do Mamusi po radę Franek Stańczyk, brat Walerki ''Lajdysianki'' - Lajdysiak (takie miał przezwisko). On jako wojskowy przejął inicjatywę co do ucieczki. Dziewiątego września rano zebrała się grupa ludzi żeby razem uciekać. Byli to: Franek Stańczyk, ja z siostrą Ireną, Franek Dziurawiec mój kuzyn rówieśnik, Ludwik Plebanek z Kamiennej Góry, Zegar z granicy od Zalasowej, Micek (imię zapomniałem) Kantor z Kamiennej Góry i Tryba. Razem było nas 9 osób.

Każdy miał bagaż, a przede wszystkim jedzenie. Pożegnaliśmy się z Szynwałdem i przez Dział ruszyliśmy w drogę. Była godzina 8 rano czy w pół do dziewiątej. Tymczasem Niemcy byli w Szynwałdzie już tego samego dnia, 9 września około godziny 14, jechali z południa, od Ryglic. Szliśmy przez Dział na granicę z Łękami, wzdłuż rzeki Dolczy. Do Pilzna doszliśmy dobrze po południu, przeszliśmy przez most na Wisłoce, przez górę Parkosz w kierunku Dębicy. Przy moście stali Polscy żołnierze. Zrobił się wieczór i szukaliśmy miejsca na odpoczynek, wtem rozległ się huk. To wojsko wysadziło most na Wisłoku, droga powrotna do domu była zamknięta.

Przed świtem poszliśmy do Dębicy przez Parkosz. W Dębicy na stacji stał pociąg, który szykował się do jazdy. Wsiedliśmy do tego pociągu, wagony były osobowe. Po niedługim czasie pociąg ruszył. Było dużo ludzi. W Przeworsku wsiadł żołnierz z workiem cukru z cukrowni. Każdy brał ile mógł, ja nabrałem do plecaka około 5 kg. To była dobra waluta i jedzenie. Cukier był kostkowy, takie podłużne kostki, krystaliczne. Napchałem do plecaka ile się dało. Jechaliśmy całą noc. Okazało się, że jesteśmy już przed Jarosławiem. Pociąg na razie nie jechał, brakło wody i paliwa. Poszliśmy na piechotę do stacji, do innego pociągu. Na stacji zorganizowano noszenie wody ze studni w mieście wiaderkami, konewkami, garnkami do tendra lokomotywy, nosili ile się dało. Około południa Niemcy zrobili nalot. Zrzucali bomby i strzelali. Myśmy się schowali pod wagony towarowe z cegłą, to była jakaś ochrona, ja wlazłem pod wagon, który miał koła pełne, nie ze szprychami. Po nalocie okazało się, że tender w naszej lokomotywie jest przebity i woda z takim trudem noszona wylewa się, parowóz też był uszkodzony, a więc z jazdy klapa.

Na sąsiednim torze (lewym) stał pociąg z beczkami piwa z Okocimia. Niemcy byli na szosie obok torów za wiaduktem, strzelali do beczek, z których lało się piwo. Przed wiaduktem, od strony miasta, byli Polacy, mieli armatkę. Niemcy tak byli zajęci strzelaniem do beczek, że nie zauważyli Polaków. Nasi strzelili z armaty i rozwalili cały oddział Niemców, tak się skończyło strzelanie do beczek. Tymczasem ludzie rzucili się na to piwo, łapali do wiaderek, konewek (z ubikacji) butelek, przy tym się popili. Zauważyli, że magazyn na stacji monopolu spirytusowego jest rozbity, to hurmem znowu rzucili się za wódką. Ładowali ile kto mógł, popili się bo to był najlepszy zbiornik do załadowania.

Kolejarze tym czasem naprawili tory, przyciągnęli jakąś lokomotywę i pociąg znowu mógł jechać. Ale nie pojechaliśmy na wschód tylko na Lubaczów, Rawę Ruską. Jechaliśmy całą noc bo w nocy nie było bombardowania. O świcie byliśmy przed Rawą Ruską. Wzdłuż torów płynęła rzeka, nazywała się Szkło. Woda była krystalicznie czysta, dno rzeki piaszczyste, woda nie głęboka, taka po kostki. Umyliśmy się w tej rzece, wymoczyli nogi i szykowaliśmy się by dalej iść pieszo.

Szliśmy wzdłuż torów, po nasypie. Doszliśmy do jakiejś wioski. Była bogata, ładne domy, ogródki. Spotkaliśmy ludzi, byli to Rusini. Wioska nazywała się Wiszniowa czy Czerwony Gród. Tam zatrzymaliśmy się u ludzi, byli bardzo gościnni. Dali chleba, mleka, sera, masła, owoców a przede wszystkim wiśni. Zatrzymaliśmy się w tej wiosce na dwie noce, spaliśmy w stodole na słomie. Następnego dnia Irusia poszła z Frankiem Stańczykiem (Lajdysiakiem) do Sokala. Chciała kupić buty. W sklepie ''Delka'' były tylko buty z pasków, nie całe, ale kupiła je, kosztowały 18 zł. Ubrała na nogi dwie pary grubych skarpet i te buty ''opanki'', po suchym dało się iść.

Na trzeci dzień rano, wypoczęci, przeprawiliśmy się brodem przez Bug na drugą stronę. Woda była powyżej kolan, czasem po biodra. Cały dobytek i ubrania zawiązaliśmy w tobołki i nieśli na głowach. Trzymaliśmy się jeden drugiego aby się nie przewrócić. Woda była czysta, było widać piaszczyste dno, czasem były małe kamyczki. Po przeprawie przez rzekę poszliśmy na wschód. Skierowaliśmy się na wioskę o nazwie Tarłaków. Mieszkali tam tylko Rusini. Dalej poszliśmy w kierunku Łucka. Napotkaliśmy wioskę żydowską, bardzo biedną, sami ''pachciarze'' (kupić sprzedać z zyskiem, oszukać). Na rynku był duży staw po którym pływały gęsi, dużo ich było. Gęsi są koszerne i żywią się samą trawą. Na trawie koło stawu pasły się kozy, świń nie było, bo ''trefne''. Kur było niewiele, bo dla nich potrzeba jest ziarno, wioska nie była rolnicza. Było też mnóstwo dzieci. Domy były drewniane, parterowe, rozwalające się, ani jednego domu murowanego, ani jednego kościoła, tylko drewniana Bożnica. Poszliśmy dalej.

Trafiliśmy na nasyp kolejowy, na nasypie stał pociąg, na razie nie jechał, bo ''robił parę''. Wieczorem ruszył. Jechał bardzo powoli, bo w kotle było małe ciśnienie, jechał do Łucka. Wsiedliśmy do niego i jechali. Rano przed świtem Niemcy zrobili nalot. Było to między torami a koszarami. Pociąg stanął, wszyscy powyskakiwali i każdy chował się gdzie mógł. Mnie samolot najechał na samym środku kartofliska, było to pole po ziemniakach, jakieś 200 m szerokie. Nie było gdzie się schronić. Ległem na ziemi i czekałem co będzie. Strzelał do mnie, ale zrobił mi w pole płaszcza tyko trzy dziurki, nic wiecej.

Po nalocie poszliśmy dalej drogą, ale nie do miasta. Koło południa doszliśmy do jakiegość wzgórka, kurchanu czy kopca. Wkoło równina, tylko ten jeden wzgórek, na szczycie rosło kilka drzew - sosny. Rozsiedliśmy się aby coś zjeść, a tu znowu nalot; samoloty leciały w oddali, zdaje się że nad torami, rzucały bomby, prawdopodobnie, że na pociąg z amunicją. Co chwilę rozlegały się wybuchy. Jeden samolot skręcił w naszym kierunku, musiał nas zauważyć, kilka razy okrążył wzgórek i strzelał. Myśmy się chronili za szczytem wzgórka, okrążając szczyt tak że nie byliśmy w polu rażenia. Przy jednym takim okrążeniu, jak z pod ziemi wyskoczył w górę polski samolot sportowy i z góry strzelał do samolotu niemieckiego z ręcznego karabinu maszynowego. Trafił chyba pilota, bo ten niemiecki samolot zachwiał się; obniżył lot i runął na ziemię, przez to nas uwolnił. Samoloty, które bombardowały pociąg odleciały. Aby dalej iść musieliśmy przejść koło tego palącego się pociągu. Osłoniliśmy się wiązkami słomy, żeby odłamki nas nie raziły. Szczęśliwie przeszliśmy.

Już wieczorem, o zmroku doszliśmy do jakiegoś gospodarstwa, chutoru, dworu. Wkoło były sterty zboża nie wymłóconego i niewielki dom gospodarzy. Wyglądał na budynek z gliny, kryty był słomą. Mieszkali tam Polacy, którzy się tam osiedlili. Z boku była zagroda dla bydła, jakieś 30 krów. Gospodarze przyjęli nas, poczęstowali chlebem i mlekiem. Przenocowaliśmy w tym domu. Dom był na skraju wioski, czy nawet małego miasteczka o nazwie Kiwerce. Dalej droga prowadziła do Równego.

Nie doszliśmy do miasta, tylko boczną drogą na wschód. Kilkanaście kilometrów dalej usłyszeliśmy jakiś warkot motorów. Czekaliśmy co będzie dalej. Po jakimś czasie nadjechały drogą ciągniki rolnicze które ciągnęły armaty rosyjskie. Nadleciało też kilka samolotów i zrzuciły ulotki drukowane w języku rosyjskim i polskim. Z treści tych ulotek dowiedzieliśmy się że Rosja sowiecka wkroczyła na tereny polskie, aby ochronić ruską ludność przed Niemcami. Było to 17 września.

Żołnierze sowieccy kazali nam iść do miasta, ale nie drogą tylko ścieżkami, poboczem. Doszliśmy do cegielni, chcieliśmy nocować pod szopami z suszącą się cegłą. Rosyjski żołnierz kazał nam iść do pieca, który się już nie palił, ale był ciepły i tam w cieple nocować. Rano pobudka - wychodzić na plac, a tam na placu był szron. Posegregowali nas, żołnierzy w mundurach osobno, a cywilów osobno. Żołnierzom kazali złożyć broń. Każdy odpiął pas i złożył na placu co miał. Kazali odstąpić kilka kroków i na placu zostało tylko broń i pasy. Zebrali to do koszy i gdzieś ponieśli. Uformowali żołnierzy w szeregi i kazali odmaszerować. Cywile zostali sami. Porozdawano nam przepustki i kazali wracać do domów. Wskazali nam jakąś drogę, która jeszcze była w budowie, nie było nawierzchni, tylko pomiędzy wzgórkami ścieżki sam nasyp. Droga prowadziła w kierunku Lwowa. Tak zaczęła się droga powrotna do domu.

Nasi towarzysze ''Uciekinierki'' pognali przodem, ucieszeni, bo to do domu. Myśmy szli na końcu. Odeszli nas. Około godz. czwartej, zmęczeni, usiedliśmy z Irusią na poboczu. Reszta Szynwałdziaków pognała naprzód, tyle ich widzieliśmy. Wyciągnęliśmy jedzenie. Nadjechał jakiś mężczyzna na rowerze, na lewej ręce miał czerwoną opaskę i na ramieniu karabin. Był to jakiś milicjant, porządkowy. Zapytał nas gdzie idziemy i wskazał nam za wielkim polem buraków cukrowych unoszącą się parę wodną. Powiedział, że tam stoi pociąg do Lwowa, na razie czerpie wodę.

Poszliśmy na przełaj przez te buraki do tego pociągu. Za burakami było obniżenie terenu i tory kolejowe. Stał pociąg towarowy, wagony same bydlaki, do przewozu bydła. Była to stacyjka o nazwie Stojanów. Chcieliśmy wsiąść do jednego z wagonów, ale wszystkie były zamknięte, w szparze uchylonych drzwi sterczało 5 głów i krzyczeli, że nie ma miejsca. Jakiś mężczyzna służbowy, szarpnął za drzwi i otworzył. Okazało się, że w tym wagonie jest tylko jedna rodzina, tato, mama i troje dzieci a zajmują cały wagon. Połowa była zasłana gnojem, bo jechały w nim konie a druga połowa to słoma i siano w balach. Rozwiązaliśmy jeden bal słomy, zasłaliśmy gnój i zrobiliśmy sobie miejsce na legowisko. Ludzie, którzy tam byli to warszawiacy, nieużyci. Wieczorem pociąg ruszył i jechaliśmy powoli ale naprzód, z czasem nabierał szybkości. Nie zatrzymywał się nigdzie. Przez okienko u góry, takie poziome, widzieliśmy domy i stacje. Drzwi były zamknięte. Dopóki było widno mogliśmy odczytać nazwy mijanych stacji. Były to Dubno, Kozyń, Brody. Jechaliśmy całą noc. Rano przed świtem pociąg się zatrzymał. Byliśmy już we Lwowie, na stacji pod Wysokim Zamkiem.

Wysiedliśmy i dalej na piechotę przez miasto. Napotkaliśmy chłopca, który niósł naręcze chleba, takiego komiśnego, wojskowego. Irusia spytała gdzie jest tutaj piekarnia. Chłopiec bez namysłu dał nam jeden bochenek. Powiedział, że jest tam dużo ludzi i już chleba nie kupimy. Dałem mu dwie garście cukru z plecaka, bardzo się ucieszył. Dalej poszliśmy koło kościoła św. Elżbiety na ulice Gródecką. Kościół był potrzaskany, wieże podziurawione. Ulica była zbombardowana, pełno dołów po bombach, leżały pozabijane konie, ludzi zabitych już nie było, zostali zabrani.

W drodze spotkaliśmy Szynwałdziaka - Zegara, (mieszkał za kościołem w Szynwałdzie), szedł, wracał z synem Julkiem z uciekinierki. Julek to rówieśnik Irusi. Chodził już do gimnazjum w Tarnowie. Szliśmy jakiś czas razem ale oni nie zmęczeni poszli prędzej. Dla nich uciekinierka skończyła się we Lwowie.

Doszliśmy do Gródka Jagiellońskiego. Na rynku zobaczyliśmy pierwszych Niemców, naprawiali motocykl, zmieniali koło. Byli ubrani w takie niebiesko-zielone płaszcze w kolorze ''feldgrun'' z krótką pelerynką, byli bardzo zajęci i się spieszyli. Ze sklepu obok rynku wychyliła się głowa Żyda i kiwał na nas palcem żeby tam do niego przyjść. Wypytywał się czy widzieliśmy Rosjan, pewnie dobrze ich znał, jacy oni są. Kupiliśmy u niego tabliczkę czekolady, taka dużą, kilogramową, gorzką, kuchenną, za 30 zł i poszliśmy dalej.

Na drodze stali niemieccy żołnierze, zatrzymywali ludzi i kierowali na obejścia gospodarcze przy drodze. Domy i inne budynki były wypalone, pozostały tylko sady i ogrody. Usiedliśmy aby wypocząć. Woda była ze studni, jedzenie mieliśmy w plecaku. Jak się ściemniło wygnali wszystkich ludzi na drogę i w kolumnie poszliśmy na zachód. Doszliśmy do Mościsk. Ludziom kazali nocować w kościele. Było bardzo dużo ludzi, było bardzo ciasno, jedni stali w ławkach, drudzy na siedzeniach a inni na pulpitach ławek. Wszyscy śpiewali nabożne pieśni, czasem litanie. Tak było przez całą noc. Rano, jak zaczęło świtać, otworzyli drzwi i kazali ludziom wychodzić.

Tym razem konwojowała nas konnica. Szliśmy na północ całą szerokością drogi. Po bokach jechali na koniach Niemcy. Po południu doszliśmy do Radymna. Była zrobiona prowizoryczna przeprawa przez San. Porzucane bezładnie belki na wodę, na nich ułożona jezdnia z desek, była to przeprawa dla wojska, czołgów. Przeszliśmy i dalej już utwardzoną drogą do Jarosławia jakieś 13 km. Był to jedyny transport ludzi przez San. O północy na Sanie powstała już granica między Sowiecką Rosją a Generalnym Gubernatorstwem.

W Jarosławiu posegregowali nas, żołnierzy oddzielono i zgromadzono na placach przy koszarach, cywilom kazano iść do Rynku po przepustki. Na Rynku było bardzo dużo ludzi, przepustki wydawano z każdego okna na parterze ratusza. Szło to dosyć sprawnie, kolejki były układne, nikt nie podchodził. Z przepustkami w ręku pobiegliśmy na stację kolejową.

Przy peronie stał pociąg towarowy. Do tego pociągu wsiedliśmy, było bardzo dużo ludzi, ale jakoś ułożyliśmy się na słomie, mieliśmy legowisko. Po jakimś czasie pociąg ruszył, jechał dość wolno, ale jechał. Drzwi były zamknięte od zewnątrz, wyglądaliśmy przez okienko. Nie zatrzymywał się na stacjach, jechaliśmy całą noc. Rano zatrzymał się, a żołnierz niemiecki roznosił wodę, otwierał drzwi. Ludzie powyskakiwali z wagonów po tą wodę. My zobaczyliśmy, że jesteśmy już przed Tarnowem w Gumniskach, przed wiaduktem na ul. Gumniskiej, przy Parku Sanguszków. Wyskoczyliśmy z wagonu, pod wagon, na druga stronę pociągu i zbiegliśmy z nasypu i już jesteśmy u siebie.

Drogę znaliśmy dobrze, bo chodziliśmy do szkoły tą drogą. Mieszkaliśmy w Gumniskach u Państwa Saków, naprzeciwko stawu przy pałacu. Jak tylko doszliśmy do drogi napotkaliśmy dorożkę. Wracał do domu. Poprosiliśmy żeby nas podwiózł do Szynwałdu, że już nogi uchodziliśmy. Jak usłyszał, że wracamy z uciekinierki, że byliśmy za Równem, chętnie się zgodził, kazał wsiadać i powoli koń szedł stępa, jedziemy do domu. Zapłaciliśmy za kurs 30 zł i daliśmy dwie garście cukru. Przeszliśmy przez starą znajomą kładkę na rzece i do górki, poszliśmy do domu.

Mamusia jak nas zobaczyła strasznie się ucieszyła. Przywitaniom nie było końca. Było to jeszcze rano, przed południem. Nastawiła na kuchni garnki, żeby podgrzać wodę na kąpiel. Wyjęła z szafy czystą bieliznę i pościel i zapakowała nas do łóżek. Zjedliśmy jeszcze śniadanie domowe i poszliśmy spać. Spaliśmy do wieczora i całą noc. Rano jak sąsiedzi dowiedzieli się, że wróciliśmy to wszyscy przyszli, wypytywali się o wszystko i gdzie zostawiliśmy resztę grupy. Tamci przyszli pieszo całą drogę z Równego do Lwowa, zeszło im to kilka dni, ze Lwowa w dalszym ciągu pieszo do Przemyśla. W Przemyślu była już granica i nie mogli iść dalej, skierowali się na Krasiczyn w górę Sanu. Doszli do Dubiecka i do Dynowa. Pracowali u ludzi, żeby im dali jeść. Tak zeszło im do stycznia, dopiero jak San zamarzł, mogli przejść przez zieloną granicę, po lodzie. Do Szynwałdu przyszli gdzieś w połowie stycznia, brudni, obdarci, wynędzniali.

Ja po powrocie do domu za jakiś tydzień rozchorowałem się na tyfus brzuszny. Dostałem wysokiej gorączki, tylko w uszach mi dzwoniło. Leżąc miałem uczucie że zapadam się gdzieś w głąb, tonę. Mamusia zorganizowała szpital. Do pokoju nikomu nie wolno było wchodzić. Myła wszystko lizolem. Lizol kupiła w Tarnowie za jajka. Na klamkach wisiały szmatki nasączone lizolem. Wszystkie naczynia dla mnie starannie były myte lizolem. Za jakieś kilka dni czy tydzień pojechaliśmy do lekarza do Tarnowa, do doktora Krukora. Taki lekarz domowy, wprawdzie Żyd, ale bardzo dobry lekarz. Jak mnie zobaczył, od razu orzekł, że to tyfus, zarządził ścisłą dietę, tylko kleik z ryżu. Mamusia wyprosiła w klasztorze u Sióstr szklankę ryżu. Po kilka ziarenek gotowała na kleik i to piłem. Po miesiącu poczułem się już lepiej. Cały czas trzymała ścisłą dietę i higienę. Odchody zakopywała za domem i zasypywała wapnem.

 

Dom rodziny Dziurawców tzw. Kapitanka

 

Zdjęcie wykonane ok. 1945 r. w Szynwałdzie, na schodach wejściowych do domu rodzinnego. Od lewej stoją: Irena Dziurawiec, Wojciech Dziurawiec w czapce gimnazjalnej, Janina Dziurawiec i Krystyna Dziurawiec w chustce

 

Krysia w tym czasie wróciła z Warszawy. Za nią przyjechały dwie koleżanki, nic nie umiały robić, pomagać, tylko czytały książki. Całą gospodarkę prowadziła Irusia, pasła krowę, doiła, karmiła świnkę oraz kury, przy tym musiała gotować obiady i przygotowywać jedzenie dla wszystkich. Dom nawiedzali jacyś nieznani ludzie, masowo, pomimo kartki na bramce i na drzwiach, że w domu jest tyfus. Na szczęście nikt się nie zaraził. Irusia mełła ziarno na żarnach na mąkę i piekła chleb co kilka dni. Ludzie myśleli, że dom jest duży i bogaty, dlatego przychodzili masowo prosić o pomoc. A tymczasem Mamusia nie dostawała pensji, bo nie było nauki w szkole. Pensja i tak by niewiele dała bo nastała drożyzna.

Pole obrabiał Micek, tak jak przed wojną, ale płacić trzeba było w naturze. Przed wakacjami Mamusia uszyła mi eleganckie koszule z popeliny. Sześć ich było. Wszystkie poszły za robotę w polu. Do tego jeszcze pług z żelaznym grądzielem i żelazne brony. Pole i tak było zaniedbane, nie nawiezione obornikiem. Następny rok był nieurodzajny. Ziemniaki tak pracowicie kopane przez Mamusię i zwożone wózkiem do piwnicy (w 1939 r.) przez zimę prawie wszystkie zjedli ludzie. Na wiosnę do sadzenia trzeba było ziemniaki kroić, aby obsadzić pole. Rok 1940-ty był głodny. Ja nauczyłem krowę aby ciągnęła brony, orać to już nie umiała, a do orki trzeba było dwie osoby, jedna do prowadzenia krowy, druga do trzymania pługu.

Ludzie na szczęście przestali nas masowo nawiedzać. Irusia gospodarowała jak mogła, gotowała, chociaż nie bardzo było co gotować i na czym. W czasie zimy spaliliśmy wszystkie sztachety z płotu. Zaczęła się nauka w szkole i Mamusia wróciła do szkoły. Pensja była mizerna, bo taka jak przed wojną, ale za to były przydziały żywności, liche, ale zawsze coś było.

Kończę bo to już nie uciekinierka a czasy okupacji hitlerowskiej. Tyle o uciekinierce.

 

 

To opowiedziała mi Mamusia jak wróciłem z uciekinierki.

Niemcy przyjechali do Szynwałdu, a raczej przejechali przez Szynwałd 9 września po południu, ok. godziny drugiej. Przyjechali od południa, od Ryglic. Jechali na Tarnów, aby z tej strony zaatakować. Jechali pewnie od granicy przez Piwniczną, Nowy Sącz, Grybów, Ciężkowice, Tuchów, Ryglice, Szynwałd, Skrzyszów na Tarnów.

Za kościołem w Skrzyszowie czekała ich niespodzianka. Mianowicie most na Wątoku (nowy po powodzi w 1934 r. polscy saperzy poderżnęli, ale tak, że się jeszcze nie zawalił). Patrol niemiecki na motocyklach przejechał, nie zauważyli niczego, tylko wzbili tumany prochu na drodze. Za patrolem z kilku motocykli jechały samochody ciężarowe z wojskiem. Każdy samochód ciągnął armatę. Gdy samochody wjechały na most, ten się załamał i samochody wpadały do rzeki, a za samochodem armata przygniatała żołnierzy. Tak wpadło kilka samochodów. Dopiero któryś następny kierowca zauważył, że za patrolem nic nie jedzie i wtedy zatrzymano konwój. Ale w rzece była dobra ''jatka'' czy ''szlachtus''. Taka przekładanka, samochód, armata i znowu samochód z armatą. Chyba było ich 5. W każdym 30 żołnierzy i sprzęt, to wystarczy. Taka była niespodzianka od Tarnowa.

Olbrzymie stare świerki, które rosły rzędem przy starej drodze przed szkołą wycięto na prowizoryczny most na Wątoku.

 

Wojciech Dziurawiec

 

 

Uzupełnieniem tych wspomnień są informacje zanotowane przez Pawła Dziurawca po rozmowie ze swoim Tatą w Rzeszowie 24 lipca 2011 r.

Uciekinierka - tym hasłem w domu określało się tułaczkę we wrześniu 1939 r. gdy tłumy ludzi starych i młodych w panice przed nadciągającą armią hitlerowską udawało się na wschód Polski. W tym eksodusie brał udział też mój Tata, który do dziś (24.07.2011 r.) nie chciał o tym opowiadać.

Na tą wyprawę wybrał się ze swoją o 2 lata starszą siostrą Ireną, sam mając 16 lat. Druga starsza siostra Krystyna była w tym czasie w Warszawie. Wyruszyli 9.09.1939 r. z Szynwałdu k. Tarnowa w domu pozostawiając tylko Mamę, moją Babcię, która była nauczycielką. Szkoła nie pracowała, wybuchła przecież wojna. Babcia sama kopała ziemniaki i zwoziła je wózkiem do piwnicy aby było co jeść w zimie. Ziemniaki były bardzo duże, przemysłowe, bardzo wodniste, ale było ich bardzo dużo, cała piwnica.

Na ''Uciekinierkę'' poszli w większej grupie ''Szynwałdziaków'', na skróty przez Pilzno, a następnie Parkosz do Dębicy unikając głównych dróg i linii kolejowej. W Dębicy, gdy zorientowali się, że na stacji jest pociąg, wsiedli do niego i nocą dojechali do Jarosławia. Po drodze w Przeworsku polski żołnierz szedł wzdłuż pociągu i rozdawał z worka cukier z pobliskiej cukrowni. Tato wziął pół plecaka, to był w przyszłości wspaniały towar do wymiany i jedyna waluta.

W Jarosławiu przeżyli pierwszy nalot samolotów niemieckich, schowali się pod wagony. Dalszą podróż odbywali pieszo wzdłuż torów w kierunku na Lubaczów, Narol. Po kilku kilometrach wsiedli do jadącego bardzo wolno pociągu. Po drodze widzieli w lesie polskie samoloty zniszczone podczas nalotu niemieckiego. Z Narola udali się w kierunku na Sokal, gdzie przekroczyli Bug. Tam tez udało się wsiąść do pociągu towarowego jadącego do Łucka. Przed samym Łuckiem wysiedli z tego pociągu i to ich uratowało przed kolejnym nalotem. Widzieli z pewnej odległości jak samoloty niemieckie bombardują ten pociąg.

Ominęli Łuck i przez Sarny szli na Równe a później mieli iść na Szepetówkę. W nocy były już przymrozki ale udało im się w Równym nocować w cegielni gdzie ściany w piecu były jeszcze ciepłe. 12 km za Równym zobaczyli pierwszych bolszewików, którzy rolniczymi traktorami ciągnęli armaty. Od razu zgonili ich z drogi na pobocze i zapędzono ich na stację kolejową w Szepietówce. Tam rozdzielili żołnierzy od cywilów, żołnierzy zabrali ze sobą a pozostałym kazali wracać do domu.

Z Szepietówki do Lwowa wracali towarowymi wagonami, w których była słoma, gdyż przewożono nimi konie na wschód, teraz skład wracał do Lwowa. Z pociągu wysiedli przed Lwowem i dalej pieszo przez Gródek Jagieloński w kierunku na Mościce. Po drodze wszystkie sklepy były pozamykane, żywność dostawali czasem od ludzi. W Gródku Jagiellońskim spotkali pierwszych Niemców, było ich 5, naprawiali motor z przyczepką.

Za Gródkiem spotkali patrol niemiecki na koniach, który kazał zejść z drogi i udać się na noc do spalonej wsi. Rano ustawiono wszystkich w kolumnę i pod eskortą doprowadzono do Mościsk. W Mościskach zapędzono wszystkich do kościoła, był bardzo duży ścisk, ludzie stali w ławkach , na siedzeniach i na balustradach ławek, trudno było oddychać, było gorąco, choć na zewnątrz był przymrozek. Na następny dzień, uformowano kolumnę i poprzez prowizoryczny most na Sanie, Radymno wszyscy szli do Jarosławia. Przed Jarosławiem dokonano selekcji i rozdzielono cywilów od wojskowych. Cywilom nakazano udać się na Rynek po przepustkę aby można było kontynuować podróż. Na Rynku był straszny ścisk ludzi, ale wydawanie przepustek postępowało sprawnie, gdyż w każdym oknie Ratusza na parterze siedział urzędnik i wydawał przepustki. W Jarosławiu udało się wsiąść do towarowego pociągu, który gdy ruszył to jechał cały dzień i noc, nad ranem zatrzymał się przed Tarnowem. W blasku poranka dostrzegli kopułę Synagogi Nowej i wieżę Katedry, byli prawie w domu.

Wyskoczyli z wolno jadącego pociągu w okolicach Gumnisk i zbiegli z nasypu. Tam akurat jechała dorożka i tak to z fasonem wrócili do domu cały czas opowiadając fiakrowi swoje przeżycia. Do domu wrócili po 4 tygodniach tułaczki.

W domu zastali już starszą siostrę Krysię, która wróciła z Warszawy. W domu było też więcej osób niż zwykle. Z Krysią przyjechała jej koleżanka z Warszawy, ukrywał się też żołnierz z Leszna, co jakiś czas wpadali różni ludzie, mieszkali kilka dni i szli dalej. W sumie w domu było ok. 12 osób, tak że do wiosny wszystkie ziemniaki w piwnicy się skończyły a w płotach brakło sztachet, gdyż nimi palono pod piecem.

Po powrocie z ''Uciekinierki'' Tata rozchorował się na tyfus - dur brzuszny. Dzięki opiece Babci, która była pielęgniarką w czasie I wojny światowej przeszedł przez tę chorobę. Ciocia Irena opisała w pamiętniku całą ''Uciekinierkę'', był to gruby zeszyt, ale gdy Niemcy zaczęli przeszukiwać domy, w strachu spaliła go w piecu.

Na wiosnę gdy brakło ziemniaków i czegoś do jedzenia, dostawali od sąsiadów i dobrych ludzi po koszyku ziemniaków co jakiś czas i tak dotrwali do pierwszych zbiorów. Z inteligencji stali się rolnikami, uprawiali pole, warzywa w ogrodzie. Dzięki zaradności Babci mieli co jeść. Niemcy nakazali oddać wszystkim gospodarzom żarna, aby mieć kontrolę nad mieleniem zboża. Tata zrobił z resztek cementu i piasku w papierowej formie dwa kamienie z żaren. Prawdziwe żarna ukryli w piwnicy aby nie było słychać jak mełli zboże. Na święta Bożego Narodzenia ciocia Irena w młynku do kawy zmieliła zboże na świąteczny placek.

Herbatę robiono z suszonych łupinek jabłek. Nie było zapałek, wszyscy używali prymitywnych zapalniczek benzynowych. Nie mieli pieniędzy na naftę aby oświetlać dom, dlatego żyli zgodnie ze słońcem. Późną jesienią 1940 r., leżał już śnieg, Tata poszedł do Zwiernika po naftę. Gdy wracał, a było już ciemno, i niósł w dwóch blaszanych bańkach tą naftę opadły go na Dziale za Świnią Górą wygłodniałe psy z okolicznych wsi, musiał się bronić, aby go nie zjadły.

5 stycznia 1941 r. Tata został siłą wcielony do Baudienstu. Pracował tam do 20 grudnia 1941 r. razem z mieszkańcami Wojnicza. Jego przełożonym był Polak, foraibarter Małek. Był dla nich dobry, pozwalał na niedzielę wrócić do domu po prowiant, gdyż przez cały tydzień głodowali. Tam widział jak jeden z polskich kolejarzy zniszczył olbrzymią obrabiarkę którą Niemcy chcieli wywieźć z Tarnowa. W momencie gdy obrabiarka była zawieszona na linach rzucił na bęben hamujący szmatę z oliwą i cała obrabiarka runęła.

 

Wojciech Dziurawiec (w pierwszym szeregu, trzeci od lewej) w grupie pracowników Baudienstu w Tarnowie, 1941 r.

 

Wojciech Dziurawiec w Służbie Budowlanej (drugi od lewej), 1941 r.

 

Niemcy wywozili z podbitych krajów wszystkie wartościowe przedmioty. Z Kijowa był transport olbrzymich żarówek 1000 W, każda w osobnej skrzynce, a Tato wraz z kolegami przy pomocy drutu rozbijali je w skrzynkach.

Pod koniec wojny, zimą przez Szynwałd przejeżdżała artyleria niemiecka, 4 armaty. Kazano ludziom odśnieżyć drogę, ale za to stała się ona niesamowicie śliska; 8 koni ciągnęło jedną armatę i się ślizgało, nie mogło uciągnąć. Początkowo jechali na Zalasową i Tuchów ale zwiad radziecki ich wypatrzył i artyleria ostrzelała, wrócili do Szynwałdu i pojechali na Pilzno, ale i tam ich ostrzelali, dlatego wrócili na ''Piekło'' i tam rozsadzili, zniszczyli armaty.

Jesienią 1944 r. nad Szynwałdem latały amerykańskie samoloty (z pomocą do Powstania Warszawskiego ?). Jeden z samolotów został ostrzelany przez Niemców i spadł na polach za klasztorem. Piloci wcześniej wyskoczyli na spadochronach. Jeden z nich był w Szynwałdzie do zakończenia wojny i udawał głuchoniemego. Rozmawiał z nim syn organisty, który znał język angielski.

 

 



 

Wykaz źródeł

  1. Wspomnienia i fotografie pochodzą od Pawła Dziurawca, wnuka Wojciecha i Janiny Dziurawców.
  2. Fotografia domu od Pauliny Góry.