O zjawie z Kozichy

 

 

Lata dzieciństwa wspominam czasem...
pomnę czerwcowe, ciepłe wieczory,
kiedy przed chatą, mój dziadek Staszek
jak zwykle z kurzu trzepał swe pory.

Siadł na pogródce1, nabijał fajkę,
na to dzieciarnia cała czekała,
by ulubioną usłyszeć bajkę,
historię, co się naprawdę działa.

Było to wszystko w odległych czasach,
gdy dane słowo wiele znaczyło,
zwierz dziki jeszcze biegał po lasach,
po bagnach licho ludzi wodziło.

Dosyć typowo baśń się zaczyna...
wśród ludzi, którzy tutaj mieszkali,
żył młody chłopak oraz dziewczyna,
co się szalenie w sobie kochali.

On był postawny, smukły jak wieża,
nie żaden prostak, ani syn chłopa,
był bowiem giermkiem cnego rycerza -
Sławoja z Turzy, herbu Przykopa.

Był ślub przepiękny i weselisko,
dziewięć dni jedli, pili, hulali,
lecz młodzian musiał zostawić wszystko,
bo na wojenkę wici rozsłali.

Odkąd wyjechał, mijały lata,
dziewczyna tęskniąc wiernie czekała,
trochę w ruinę popadła chata,
nocami rzewnie za nim płakała.

Wreszcie go szukać postanowiła,
wzięła tobołek, kostur drewniany,
zamknęła chatę i w świat ruszyła,
gdzie na wojenkę poszedł kochany.

Szła dzionek cały, gdy noc zapadła,
to opętały ją dziwne licha,
zawiodły w ciemne bagna, mokradła,
w miejsce zwane dzisiaj Kozicha2.

Strach niepojęty gardło jej ścisnął
i przeogromna pchała ją siła,
brodząc po pachy w oparzeliskach,
kostur z tobołkiem swój zagubiła.

Szła coraz dalej, wbrew swojej woli
i coraz głębiej się zapadała,
cicho jęknęła, kiedy powoli,
czeluść nad głową się zamykała.

Zabulgotało jeszcze złowrogo
w bagnach Kozichy, koło drzew kępy,
rano, gdy jechał chłop polną drogą,
na wodzie widział tobołka strzępy.

Mieszkańcy sioła3 nie przypuszczali,
co się w Kozisze nocą zdarzyło,
lecz późno z pola wracać się bali,
bo ich jęcząca zjawa straszyła.

Tu dziadek zamilkł na krótką chwilę,
jakby pamięci mu brakowało,
potem powiedział: - Słuchajcie szczyle,
co mnie samego kiedyś spotkało…

Przypomniał sobie, jak to za młodu,
gdy w sile wieku był gospodarzem,
przeżył historię jak z Hollywoodu
i opowiedział cały ciąg zdarzeń.

Jechał od orki, jesień to była,
noc najczarniejsza szybko zapadła,
takoż do domu mu się spieszyło,
więc przez Kozichy jechał mokradła.

Kurzył fajeczkę i gwizdał raźno,
trochę leniwie konie człapały,
po bokach drogi ciągło się bagno,
które to gęste mgły spowijały.

Raptem miesiączek wyszedł zza chmury,
srebrną poświatą zalał dolinę
i biała postać mikrej postury,
zamajaczyła przed nim na chwilę.

Konie się całe pianą pokryły,
parskały głośno, biły z kopyta,
Stach ścisnął wodze, ile miał siły
- Co za cholera? – cicho zapytał.

Zerwał się wiatr i mgła przewalała
i ujrzał ją w całej okazałości,
przy kępie olszyn, nad wodą stała,
białą poświatą spowite kości.

Wóz w poprzek drogi, szarpnęły konie,
coś z głuchym trzaskiem pod spodem pękło,
Stachu zaś fiknął, rozłożył dłonie,
upadł na plecy i cicho jęknął.

Z wielką wściekłością spojrzał na zjawę,
bo nie zwykł bać się byle czego,
lecz ze zdziwieniem japę rozdziawił,
że ona ręką macha do niego.

Poprawił beret oraz gumiaki,
aby wyglądać ciut estetyczniej,
mlasnęło błoto, gdy poszedł w krzaki
a to choć upiór, to było śliczne.

Brnął w stronę kępy, gdzie ona stała,
ostrożnie w błocie stawiając nogi,
widział jej wszystkie krągłości ciała,
choć był zaledwie w połowie drogi.

Przyspieszył nieco bo nabrał chuci,
i pragnął szybciej dojść do olszyny,
nagle rozsierdził się i rozjuszył,
bo tam nie było żadnej dziewczyny.

Chmury rozpierzchły się, mgła opadła,
noc pojaśniała księżyca blaskiem,
oczami powiódł Stach po mokradłach,
a zjawa stała teraz pod laskiem.

Ruszył przez bagno, lecz wpadł po pachy,
w duchu więc przeklął zjawę kobietę,
gumiaki spadły, przemokły łachy,
a wiatr się bawił jego beretem.

Błoto go ścisło, jak wielkie kleszcze,
i nie był w stanie zrobić już rucha,
zanim Stach zemdlał, to zdołał jeszcze,
usłyszeć chichot podłego ducha.

Gdy oprzytomniał, usłyszał rżenie,
był zanurzony w bagnie po szyję,
poczuł bezsilność i przygnębienie,
lecz się ucieszył: – Ja jednak żyję!

Namacał rzemień, złapał go w dłonie,
szarpnął, zawołał: – Wio! na gniadego,
wolno, posłusznie ruszyły konie,
wywlokły Stacha, ledwie żywego.

Puścił postronek, gdy był na drodze,
po chwili nabrał nieco otuchy,
choć w kalesonach, na jego nodze,
się kotłowały chyba ropuchy.

Usiadł na wozie zmarznięty, słaby,
rozwiązał troki i z obrzydzeniem,
potrząsnął nogą, a śliskie żaby,
powypadały z gaci na ziemię.

Wracał do wioski Stach zatroskany,
siedząc na wozie, ze zwieszoną głową,
pokorny, mokry i skołowany,
jak pies, co skulił pod siebie ogon.

Dziadek ciut przysnął, wrócił do pionu,
na chwilę lekko przymrużył oczy,
ze słoja siorbnął łyk samogonu,
mając na twarzy uśmiech uroczy.

I wyszła babcia właśnie w tej chwili
- Co ty tu plecies, stary guptoku?
Po bagnie diabły cie wywodziły,
boś sie na polu nachloł jabcoków.

Nie ma już dziadka, lecz bajka żywa
w pamięci mojej do dziś została,
lecz do dziś nie wiem, czy jest prawdziwa,
czy też przez dziadka zmyślona cała.

Sprawdzić prawdziwość słów dziadka miałem,
bo dziadek bajarz był, wcale nielichy,
lecz nigdy w nocy się nie wybrałem,
w szynwałdzkie bagna starej Kozichy.

Spisałbym bajki dziadka od biedy,
choć pewnie na to brakłoby życia,
może opowiem wam coś jeszcze kiedy,
teraz niestety, trza iść do gnicia4

 

Piotr Kołodziej

 

 

  1. Pogródka – nasyp z gliny, zrobiony wokół domu.
  2. Kozicha – bagnista łąka gdzieś na Korzeniu.
  3. Sioło – wieś.
  4. Gnić – spać.